W ten weekend wymówek już nie będzie. Pierwsze sześć meczów w tym sezonie Premier League i West Ham wygrał tylko jeden mecz. Wiadomo, że starcia z City, Chelsea czy Tottenhamem (zespołami z czołowej czwórki) były wpisane w kategorię „nie spodziewaj się zwycięstwa”, ale to nie zmienia faktu, że Młoty aktualnie znajdują się w strefie spadkowej. A nie tak to powinno wyglądać. Dlatego też tak ważne jest najbliższe spotkanie, niedzielny mecz na Goodison Park z Evertonem. The Toffees w tym sezonie jeszcze nie wygrali, lecz dali się poznać jako zespół nieustępliwy i dość nieprzyjemny. Na co trzeba zwrócić uwagę w grze ekipy Franka Lamparda?

Zespół walczący o utrzymanie

Nie oszukujmy się. Tak właśnie prezentuje się sytuacja Evertonu. The Toffees zajęli 16. miejsce w poprzednim sezonie i w tym prawdopodobnie celują nieco wyżej, w bezpieczne utrzymanie, co nie zmienia faktu, że jest to drużyna dolnej połowy tabeli. Po sześciu kolejkach Everton ma tyle samo punktów co West Ham i znajduje się na 16 pozycji w ligowej tabeli. Gdy zaś spojrzymy na skład The Toffees również nie złapiemy się za głowę, ale też nie załamiemy rąk. Nie ma tam wybitnych gwiazd, bardziej jest to banda boiskowych pracusiów, którzy skóry tanio nie sprzedadzą. Zresztą patrząc na letnie okienko transferowe można dojść do właśnie takiego wniosku: Lampard niekoniecznie chciał ściągać spektakularne nazwiska. Pion sportowy Evertonu postawił na sprawdzone nazwiska solidnych ligowców (Coady, Tarkowski, Maupay, McNeil), którzy są przede wszystkim efektywni, nie efektowni. Proces podobny do tego, co zrobiło Newcastle zimą (ściągając Wooda, Targetta, Burna) i w przypadku Srok się to opłaciło. Póki co wiele wskazuje na to, że taka strategia zwróci się również w przypadku Evertonu.

Jednak, nim przejdziemy do dokładnej analizy ekipy z Liverpoolu, na wstępie należy powiedzieć, że jest to zespół niemożliwie wręcz niewygodny. Na sześć spotkań w tym sezonie The Toffees przegrali tylko dwa (z Chelsea i Aston Villą), w obu przegrywając jedną bramką. Pozostałe cztery to remisy. I z jednej strony można powiedzieć, że piłkarze Lamparda jeszcze nie wygrali. Jest to fakt. Ale równie dobrze można powiedzieć, że niezależnie od tego czy grali z Nottingham Forest czy z Liverpoolem, stawiali równie nieprzyjazne rywalom warunki.

Bierność nie do zaakceptowania – gra bez piłki

Każdy wie, co chce się oglądać idąc na mecz. Można przegrać mecz i przegrać mecz. Przez sporą część poprzedniego sezonu (a nawet poprzednich kampanii) Everton był drużyną totalnie bezpłciową, która w obliczu boiskowych niepowodzeń była całkowicie obojętna. Gdy spojrzy się na liczbę sprintów, skoków pressingowych czy nawet próby odbiorów pod wodzą Rafy Beniteza, zespół z Goodison Park był jednym z najgorszych w lidze. W związku z tym i bardzo specyficznymi decyzjami zarządu, nic dziwnego, że kibice nie czuli szczególnej więzi z ukochaną drużyną. Frank Lampard miał przede wszystkim odzyskać zaufanie fanów i choć nie wiemy, czy na dłuższą metę się to udało, to już teraz można powiedzieć, że na pewno The Toffees Lamparda grają w sposób dużo łatwiejszy do zaakceptowania dla ludzi przychodzących na stadion. Bo nawet jak Everton przegrywa, przegrywa po walce. I nie widać tego tylko patrząc na boisko, można też dostrzec to w liczbach.

Everton w tym sezonie to trzeci zespół w Premier League pod kątem odbiorów, wyprzedzany jedynie przez Chelsea i Leeds. Oczywiste jest to, że takie statystyki jak odbiory czy skoki pressingowe (pod kątem których The Toffees są piąci w lidze) będą wyższe w przypadku drużyn, które rzadziej utrzymują się przy piłce (a tutaj Everton jest jednym z najgorszych w Anglii, więc należy spodziewać się, że w niedzielę to West Ham będzie stroną z dłuższym czasem przy piłce). Nie zmienia to jednak faktu, że – tak jak pisałem wyżej – Lampard postawił sobie jako cel odzyskanie zaufania kibiców i dlatego też ściągnął piłkarzy walecznych. Bo co by nie mówić o Coadym, Tarkowskim, Maupayu czy Onanie, są to liderzy, ludzie zdolni do wyrzeczeń i poświęceń. Niebojący się zrobić wślizgu. Nic zatem dziwnego, że Everton z takimi zawodnikami i z odpowiednim, kompaktowym ustawieniem, jest drugą pod kątem odebranych piłek drużyną w lidze.

Najlepiej jednak oceniać postęp drużyny po kolejnych meczach poddając ją tak zwanemu testowi oka. Widać to najlepiej po Barcelonie i spotkaniach z Bayernem Monachium. Podobnie można rozwiać wątpliwości dotyczące Evertonu. Porównując trzy ostatnie mecze drużyny z Goodison choćby z Liverpoolem widać ewidentny postęp: od kompromitującej wręcz porażki pod koniec kadencji Rafy Beniteza, przez porażkę po walce pod koniec poprzedniej kampanii już z Lampardem za kółkiem, aż po remis 0-0 w ostatniej kolejce ze specjalnym systemem pressingu prowadzącym do zatrzymania The Reds. Nie był to oczywiście mecz idealny, bo The Toffees byli ratowani przez Pickforda. Niemniej, postęp jest widoczny. Everton, nawet jak przegra, sprawi, że dla rywali będzie to zwycięstwo w bólach.

Szybkie wypady sposobem na bramki

O ile w pierwszych meczach ofensywa Evertonu nie wyglądała wyjątkowo przekonująco, o tyle w ostatnich kolejkach prezentowało się to nie najgorzej. Tak jak pisałem wyżej, Everton to zespół, który w tym sezonie ma proste założenia: tracić jak najmniej goli. Ze względu na to ich gra dość często opiera się na obronie w strefie niskiej, przez co to rywale dominują i mają przewagę. Gdy The Toffees piłkę już przejmą czują się dobrze, gdy mogą nią operować (wystarczy spojrzeć na stoperów: Coady czy Tarkowski umieją utrzymać się przy piłce, podobnie Onana czy Iwobi). Utrzymywanie się przy futbolówce jednak nie ma większego sensu, jeśli masz piłkarzy skrojonych pod kontrataki, takich jak Gordon czy Gray. Być może wraz z dodaniem do składu klasycznej dziewiątki w postaci Neala Maupaya (lub po powrocie Calverta-Lewina) się to zmieni. Póki co jednak Everton był zespołem dość specyficznym: z jednej strony grał bardzo chaotycznie, z dużą ilością strat. Ale próbował jednocześnie utrzymywać się przy piłce, przez co przeciętna prędkość akcji The Toffees była dość wolna: najlepiej podsumuje to fakt, że wolniej swoje akcje budowali jedynie piłkarze City i Aston Villi. Nie wygląda to jednak jak szczególnie zaplanowany manewr: Everton w taki sposób nie jest ani zespołem grającym cierpliwie, od tyłu, ani też szybko kontratakującym, chociaż to drugie ekipa z Goodison Park umie robić całkiem dobrze.

Poza tym, dość często zespół Lamparda koncentrował się nad przejściem z ataku do obrony jak najszybciej, aby wykorzystać przestrzeń za plecami defensywy rywali. Idealnym przykładem na tego typu akcję jest gol na 1-1 w starciu z Nottingham, gdzie asystę długim wykopem zaliczył Jordan Pickford, bramkarz The Toffees.

Natomiast to, że Everton chce grać z kontry sprawia, że są jedną z najbardziej chaotycznych drużyn w lidze. Przeciętny czas jednej akcji Evertonu wynosi 6,94 sekundy. To trzeci najgorszy wynik w całej lidze, podobnie jak liczba podań wymienianych przeciętnie w jednej akcji to niewiele ponad 2, zaś przeciętna celność zagrań zawodników The Toffees to 75 procent – gorsze są jedynie Southampton i Fulham. Nie zmienia to jednak faktu, że im dłużej Lampard będzie mógł popracować z takimi zawodnikami jak Onana czy Maupay, którzy zostali dodani do Evertonu w lato, tym lepiej będzie wyglądać zespół z Merseyside. Na ten moment jednak w ofensywie nie ma tam wirtuozów. Należy rzecz jasna zwracać uwagę na ataki piłkarzy takich jak Anthony Gordon czy Demarai Gray, obaj mają najwięcej kontaktów z piłką w polu karnym rywali i mają najwyższe xG, gdy mówimy o drużynie The Toffees. Szczególną opieką należy objąć zwłaszcza tego pierwszego: młody, dynamiczny i zdolny do zrobienia przewagi. Nie oszukujmy się jednak: Everton to drużyna mocno przeciętna. Niezła w obronie, niezła w ataku, ale bez zwycięstwa. West Ham powinien wygrać.

Jak wykorzystać słabości Evertonu?

Przede wszystkim należy powiedzieć, że trzeba będzie oddawać strzały. Tylko trzy zespoły uderzały rzadziej od West Hamu, a Everton ma problem. Dotychczas drużyna Lamparda co prawda nie traciła wielu goli, ale dopuszczała rywali do masy sytuacji. Gole oczekiwane przeciwników The Toffees wynoszą dokładnie 10,7, więcej ma tylko Nottingham Forest, ale Everton wielokrotnie ratowany był przez Jordana Pickforda. Sęk w tym, że Anglika w tej kolejce nie zobaczymy ze względu na uraz, który zmusza golkipera reprezentacji Anglii do miesięcznej przerwy od gry w piłkę. West Ham zatem staje przed zespołem, przeciwko któremu łatwo jest kreować, ale ma świetnego bramkarza, którego jednak w tym meczu nie będzie. Nic, tylko strzelać!

Jednocześnie warto skupić się na kompaktowym ustawieniu – czy to z piłką, której Młoty nie powinny pozbywać się zbyt łatwo, czy to bez niej, gdzie trzeba będzie grać blisko siebie, aby Everton nie wykorzystał faz przejściowych. Podstawowym zaleceniem Moyesa powinno być to, aby niezależnie od fazy spotkania nie wdać się w głupią wymianę ciosów. Grać cierpliwie i spokojnie, bo miejsce do oddania strzału się znajdzie. Ale Everton tylko czeka na to, żeby poboksować się z rywalem i skorzystać ze swojej szybkości z przodu. Nie można głupio tracić piłki, a co za tym idzie, kontroli nad meczem.

Finalnie, można wykorzystać brak zwrotności stoperów. Coady i Tarkowski są solidnymi obrońcami, ale dynamiczny obrót spraw na boisku może sprawić im kłopoty, czego dowodem był mecz z Aston Villą. Wystawienie takich zawodników jak Bowen (nawet pomimo słabszej formy) czy Cornet na skrzydłach, którzy będą tworzyli przewagę bliżej światła bramki, może przynieść korzyści.

Nie oszukujmy się – to nie będzie ładny mecz. Ale jest to spotkanie, które West Ham musi wygrać, jeśli chce po raz kolejny bić się o europejskie puchary. Po słabym początku powoli drużyna Moyesa zaczyna wracać na właściwe tory. I miło byłoby dzisiaj zobaczyć tego potwierdzenie w postaci trzech punktów.